Macocha wyrzuciła mnie z domu, a mój ojciec milczał. Kilka dni później klęczeli i błagali o wybaczenie.

Uśmiechnęła się, ale nie dosięgnął jej oczu. „Wszyscy musimy kiedyś dorosnąć”.
Przygryzłem wargę i skinąłem głową. Powtarzałem sobie, że to tylko stres. Powtarzałem sobie, że się uspokoi. Powtarzałem sobie, że tata się tym zajmie, jeśli tego nie zrobi.

Każdy dzień był jak chodzenie po szkle. Jeśli prałam za późno? Narzekała na hałas. Jeśli zostawiłam buty przy drzwiach? Obruszyła się i je przesunęła. Każda drobnostka, którą robiłam, zdawała się ją irytować.
Pewnego ranka, kiedy piłyśmy kawę, oparła się o blat i powiedziała: „Wiesz, Eleno, to niezdrowe być tak zależnym. Nie jesteś już dzieckiem”.
Wpatrywałam się w swój kubek. „Próbuję. Próbuję wszędzie”.
Westchnęła. „Próbowanie to nie to samo, co działanie”.
Tata odchrząknął. „Nie kłóćmy się, dobrze?”
Chciałam, żeby powiedział coś jeszcze. Chciałam, żeby kazał jej się odczepić. Nie zrobił tego.

Napięcie rosło niczym burzowa chmura nad domem. Zacząłem zostawać dłużej poza domem, wysyłać CV z kawiarni, przesiadywać na kanapach u znajomych, kiedy tylko mogłem.

Pewnego popołudnia, po długim wywiadzie w mieście, wróciłam do domu i znalazłam coś, co sprawiło, że serce stanęło mi w piersi.
Pudła. Wszystkie moje rzeczy spakowane, piętrzące się na ganku niczym śmieci czekające na odbiór. Carol stała w drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami. Uśmiechała się, jakby właśnie wygrała mecz.
„Myślę, że dla wszystkich będzie najlepiej, jeśli się wyprowadzisz” – powiedziała.

Spojrzałem za nią. Mój tata tam był. Za nią. Milczał.